- Kim jestem można by wymieniać... Kobieta, mama, córka, przyjaciółka, ale teraz, w tej chwili jestem przede wszystkim osobą, która potrzebuje pomocy. Tak, powiedziałam to, chociaż niełatwo było przyznać się przed sobą, że sama sobie nie radzę... Zawsze sobie radziłam! Z czwórką dzieci, milionem spraw na głowie, zawsze sobie radziłam! Czasem trzeba było zacisnąć zęby, ale dawałam radę! Nagle pojawiło się coś, co pokazało mi, że zaciskanie zębów nie rozwiązuje problemów...pojawiła się choroba. Uderzyła szybko i celnie, odcinając mnie od pracy, możliwości zarabiania, opiekowania się dziećmi, a nawet samą sobą! Nagle okazało się, że to ja potrzebuję opieki...- pisze na swoim blogu (facebook.com/PomagamyMarlenie/).
Marlena Matłok, z czwórką swoich dzieci, mieszka w Latoszynie. Najmłodszy syn ma osiem lat, najstarsza córka szesnaście. Jest samotną matką, dlatego to głównie na ich pomoc, choć również rodziny i przyjaciół musi liczyć.
O tym, że ma czerniaka po raz pierwszy dowiedziała się 14 lat temu. Ale wtedy udało się go usunąć. Później wracał co jakiś czas, w sumie przeszła sześć operacji.
- Bo to nie jest tak, że nowotworu można się pozbyć. On tam sobie jest w nas, tylko o nim zapominamy - mówi.
Gdy po jakimś czasie guzek znów się pojawił, postanowiła go nie usuwać. Był malutki, jak twierdzi, i w niczym jej nie przeszkadzał.
- A przecież to wycinanie i tak nic nie dawało, bo po jakimś czasie wracał - zauważa.
Przez dwa lata rzeczywiście nic się nie działo. Do czasu, gdy nowotwór zaczął bardzo szybko rosnąć. W tej chwili jest to już nieoperacyjny rak w stadium rozsiewu.
Marlena jest już po chemioterapii sterowanej i silnym naświetlaniu, które mocno ją osłabiły.
Lekarze proponują jej jeszcze immunoterapię, a jeśli ona nie przyniesie efektów, kolejną chemioterapię, już taką, która działa na cały organizm. I amputację lewej nogi, w której zagnieździł się rak.
Tej jednak Marlena chce uniknąć.
- Przede wszystkim amputacja nie daje pewności na wyleczenie. A poza tym, co z tego, że mi amputują nogę, jak ja mam już również guzki w płucach - wyjaśnia.
Dlatego korzysta z różnych, również alternatywnych, metod leczenia. Co dwa tygodnie jeździ do Centrum Onkologii - Instytutu im. Marii Curie-Skłodowskiej w Warszawie na immunoterapię i do Rzeszowa, gdzie lekarze zakładają jej opatrunki z larwami.
- Mój nowotwór to w tej chwili po prostu duża niegojąca się rana. A dziewczyny, bo tak nazywam larwy much, które są wykorzystywane w tej terapii, świetnie czyszczą ją z martwej tkanki - tłumaczy Marlena.
Jeśli ich praca przyniesie efekty, lekarze będą mogli zastosować też ozonoterapię oraz hirudoterapię, czyli leczenie pijawkami.
Marlena największą szansę upatruje jednak w metodzie Rigvir stosowanej przez klinikę w Rydze.
Twierdzi, że Łotysze mają spore osiągnięcia w leczeniu nowotworów. Metoda, o której mowa, polega na podaniu choremu wirusa, który atakuje tylko i wyłącznie komórki nowotworowe i doprowadza do ich rozkładu.
Ponadto leczenie w Rydze jest w miarę tanie w porównaniu z terapiami w innych ośrodkach onkologicznych na świecie. Kosztuje około 20 tysięcy euro.
Dziś dla Marleny to jednak i tak ogromna kwota. Nie jest w stanie pracować, utrzymuje się tylko z niewielkich alimentów, które dostaje na dzieci. Na razie nie korzysta nawet ze świadczeń z programu 500+, bo ojciec jej dzieci mieszka za granicą i nie udało się jej jeszcze załatwić wszystkich formalności z tym związanych. Na szczęście może liczyć na pomoc rodziny i przyjaciół.
A pieniądze potrzebne są Marlenie nie tylko na leczenie, opatrunki, leki przeciwbólowe, suplementy wspomagające odporność, rehabilitację, czy częste wyjazdy do kliniki w Warszawie, ale również na codzienne funkcjonowanie jej i dzieci.
Na ten moment nie.
Czy jest mozliwosc przekazania 1%?